Tak, wiem — nie było mnie tu...
no, jakiś czas. Nawet bardzo długi czas, nie ukrywajmy. Przepraszam więc
wszystkich za tak długą nieobecność, milczenie i totalny tumiwisizm. Ale,
Kochani, sprawa wygląda tak, że... nie wracam. Nie będzie kolejnych rozdziałów
Leku na samotność, przynajmniej nie na blogu. Nie wiem, czy się ucieszycie czy
nie, ale niezaprzeczalnie właśnie tak będzie.
Dlaczego?
A no, dlatego, że przestało mnie satysfakcjonować publikowanie w Internecie dla, przyznajmy, dość wąskiej grupy odbiorców oraz to, że mój blog jest częścią tak szeroko pojętej blogosfery — szarej, stopionej masy blogów i tych lepszych, z naprawdę świetnymi powieściami, i tych gorszych, z pierwszymi zapiskami początkujących pisarzy czy wręcz, nie bójmy się tego słowa, grafomanią. Nie, to nie tak, że się zanadto cenię — ale po prostu chcę tworzyć bardziej, hm, na poważnie.
Co dalej?
A, no to jest bardzo dobre pytanie. To nie tak, że kończę pisać. Wręcz przeciwnie — zaczynam po prostu mierzyć wyżej niż blog. Co z tego wyjdzie? Zobaczymy. :)
Czy to pożegnanie?
Absolutnie NIE! Jasne, nowych rozdziałów tu nie
będzie, to postanowione, ale na Wasze blogi dalej będę zaglądać. Wiem, wiem — i
w tym się ostatnio nieco opuściłam, nadrobię prędko. Upomnijcie się, proszę, w komentarzach, jeśli kiedyś u was bywałam, a teraz nagle zniknęłam — trochę mnie w blogowym pół-światku nie było i muszę to wszystko ogarnąć. :)
No i, jak obiecałam wyżej, na pewno poinformuję Was o tym, co dalej. O ile jakieś dalej w ogóle będzie, rzecz jasna. Trzymajcie kciuki. :)
No i, jak obiecałam wyżej, na pewno poinformuję Was o tym, co dalej. O ile jakieś dalej w ogóle będzie, rzecz jasna. Trzymajcie kciuki. :)
A TERAZ CAROUSEL DZIĘKUJE...
...za komentarze, rady, spostrzeżenia, Wasze czujne, czytelnicze oczy, wytknięte i poprawione błędy i literówki, każde wejście, komentarz, obserwowanie bloga... ZA WSZYSTKO. To był naprawdę fajny czas, merci.